Data publikacji:

Autor:

Upadek polszczyzny – czy język polski faktycznie ulega degradacji?

Różnego rodzaju apele o to, by ratować polszczyznę, która ulega degradacji, słychać każdego roku – a to w mediach, a to w szkołach (czy nawet w kościołach), a to wreszcie podczas naszych codziennych rozmów. Za upadek polszczyzny oczywiście odpowiedzialne są media, politycy i komentatorzy sportowi, a młodzież to już w ogóle – jedno wielkie szambo leksykalne… Czy rzeczywiście tak jest? Czy osoby, które wysuwają takie oskarżenia, nie pozwalają sobie na zbyt wiele? Ośmielę się zaryzykować twierdzenie, że wszyscy ci, którzy rozpaczają nad upadkiem polszczyzny, w gruncie rzeczy nie mają zbytniego pojęcia o języku…

Pretekstem do napisania niniejszego tekstu jest urywek listu czytelniczki z ostatniego numeru „Angory” („Angora” 2010/32), który pojawił się w felietonie Panów Sobczaka i Szpaka. Oto i on:

 

Angora Telewizor pod grusząAngorsza Telewizor pod gruszą 2


1. Czy na język może wpłynąć jednostka?

Zadajmy sobie najpierw pytanie: czym jest język? Oczywiście język to żywy twór, który stale się rozwija i który podlega rozmaitym procesom, niezależnym od woli jednostki. Na to, jak wygląda nasz język, w istocie nie mam wpływu ani ja, ani Ty, czytelniku, ani żaden z nauczycieli, o których pisze czytelniczka „Angory” (choć zapewne każdy z nich bardzo by chciał nawrócić obecną, jakże zdegenerowaną młodzież…). Już choćby z tego powodu wszelkie apele o zmianę nawyków językowych są tylko pobożnym życzeniem – żadna jednostka (czy nawet grupa jednostek) nie jest w stanie ingerować tak silnie w język, by zmienić procesy dokonujące się na poziomie ogólnym, na poziomie języka blisko 40 milionów Polaków (nie licząc polskiej diaspory).

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie jest to żaden argument w dyskusji – to, że czegoś nie sposób osiągnąć, nie znaczy, że należy zabronić walki o to. Janusz Korwin-Mikke niezłomnie walczy m.in. o radykalne cięcie podatków i można go za to tylko szczerze podziwiać, a to, że jego heroiczna walka niestety z góry skazana jest na porażkę, to już co innego. Dlatego też nie miałbym nic przeciwko szczytnym apelom o ratowanie polszczyzny, gdyby tylko miały sens. Ale czy mają? Cięcie podatków wydaje się rzeczą zasadną i potrzebną, tymczasem apel o ratowanie polszczyzny – to jakieś wielkie nieporozumienie.

2. Czy polszczyzna ulega degradacji?

Krótko mówiąc: aby o coś walczyć, to coś musi mieć sens! Czy ratowanie polszczyzny ma sens? Zastanówmy się…

Język jest jak ciało człowieka – składa się z milionów cząstek, które działają niezależnie od siebie. Ciało czasem choruje i wówczas podanie antybiotyku jest jak najbardziej zasadne. Gdy jednak mowa o ratowaniu polszczyzny, to właściwie przed czym ją ratujemy? Ciału grozi śmierć i to przed nią je chronimy. Przed czym mielibyśmy zaś ratować polszczyznę – tego niestety głosiciele upadku polszczyzny nigdy nie wyjaśniają.

Rozważmy jednak kilka możliwości…

3. Czy polszczyźnie grozi wyginięcie?

Język, tak jak ciało, oczywiście może zginąć śmiercią naturalną. Śmierć języka jest równoznaczna ze śmiercią ostatniej osoby, która się nim posługiwała (bywały przypadki w historii ludzkości, gdy co do dnia i godziny określono śmierć języka, gdyż znano chwilę śmierci ostatniego jego użytkownika). Czy jednak polszczyźnie grozi wyginięcie? Chyba nie.

Liczba osób posługujących się na co dzień językiem polskim stawia go – pod względem frekwencji użytkowników – w czołówce języków (według Wikipedii język polski znajduje się na 27. miejscu pod względem liczebności użytkowników, podczas gdy łączną ilość języków na świecie szacuje się na – bagatela – 6000!). Czy 27. miejsce na 6000 to zły wynik? Nie sądzę. Wniosek z tego prosty: najwspanialszym darem, jaki możemy ofiarować naszemu językowi, to przekazać go kolejnym pokoleniom. Uczmy nasze dzieci poprawnej polszczyzny, a nie pouczajmy innych, którzy już – mniej lub gorzej – tą polszczyzną władają.

4. Czy polszczyźnie grozi brak komunikatywności?

Jeśli zatem wyginięcie nie grozi polszczyźnie, to może chodzi o to, że przestaje ona spełniać swoją funkcję? Jak wiemy, język służy do porozumiewania się, do tego, byśmy nie machali bezmyślnie rękami jak jaskiniowcy, tylko w zwięzły sposób potrafili wyjaśnić, o co nam chodzi. Czy polszczyźnie grozi brak komunikatywności?

Chyba nie. To, że piszę niniejszy artykuł, a Ty, Czytelniku, doskonale mnie rozumiesz, świadczy już o tym, że polszczyzna – po setkach lat istnienia! – doskonale spełnią swą nadrzędną rolę: umożliwia nam porozumiewanie się.

5. Czy polszczyźnie grozi zubożenie słownictwa?

A może Pani Anna, autorka wspomnianego listu, ma na myśli uleganie polszczyzny obcym wpływom? Nie oszukujmy się: to, że przybywa nam słów, w szczególności anglicyzmów, niczym nie grozi. Żyjemy w czasach, gdy internacjonalizacja wkrada się w najskrytsze zakamarki naszego życia, i gdyby polszczyzna miała oprzeć się wpływom języków obcych, stałaby się nie mniej dzika niż plemiona afrykańskie, których języki dotąd (jak większość języków świata!) są tylko językami mówionymi. Wiele osób o tym zapomina, ale szukanie w naszym języku słów rdzennie polskich to niebywale żmudne zajęcie. Czy ktoś z Was pomyślałby, że następujące słowa to właśnie zapożyczenia:

  • z języka czeskiego: anioł, kapłan, kościół, papież, starosta, żak;
  • z języka niemieckiego: browar, cukier, farba, fajny (!), futro, hak, handel, szpital, sztuka, urlop, wanna, żołnierz;
  • z łaciny: apetyt, kolor, mandat, natura, palma, profesor, recepta, senat, tron;
  • z języka włoskiego: bank, cera, fontanna, impreza (!), kalafior, sałata, tort;
  • z języka rosyjskiego: harmider, hołota, huba, jar, odzież;
  • z języka francuskiego: adres, apartament, awans, balon, basen, bilet, biuro, bluza, dama, felieton, kariera, krem, mina, pasażer, plusz, sos, szampan?

O anglicyzmach nawet nie wspomnę, bo z tych wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę. Wiele z nich, jak breakdance, fast food, weekend, to słowa, których angielskie pochodzenie jest widoczne na pierwszy rzut oka. Czy mimo to mamy ich nie używać? Oczywiście byłoby to niedorzeczne. Rzeczywistość pozajęzykowa stale wzbogaca się o nowe elementy, a obowiązkiem języka jest to, by je nazwać. Najprostszy sposób to przejęcie nazwy oryginalnej i dopasowanie jej do zasad ortografii danego języka (dlatego zamiast managera mamy już menedżera, a komputer rzecz jasna piszemy przez k). Byłoby nieporozumieniem wymyślanie nowych nazw, choćby z tego względu, że dzięki internacjonalizmom, czyli słowom wspólnym wielu językom, komunikacja między cudzoziemcami staje się po prostu łatwiejsza.

Niemniej jednak warto zauważyć, że szkodliwe dla języka może być zbyt zachłanne zapożyczanie się u języków obcych i niepotrzebne zastępowanie słów rodzimych zapożyczeniami, np. wyglądu czy wizerunkuimagem, bramkarzagolkiperem czy zespołuteamem. Takie zachowania raczej nie zasługują na aprobatę, ale czy z tego powodu można mówić o upadku polszczyzny?

 

Konkludując cały powyższy wywód: Pani Anno, jak sama Pani pisze, cytując czcigodnego Zenona Klemensiewicza: ów „prawdziwy Polak mówiący prawdziwą polszczyzną” to właśnie Pani, to ja, to ci gimnazjaliści, którzy na kozackich imprezach wyrywają odpicowane foczki. Powtórzę raz jeszcze i zawsze będę powtarzał: to, jak mówimy, jest obrazem tego, kim jesteśmy. Czy Pani naprawdę myśli, że owi gimnazjaliści nie odróżniają ojczystego języka „w wersji poetyckiej, prozatorskiej i potocznej”?! Ależ oni znakomicie zdają sobie sprawę z tego podziału i dlatego właśnie mówią tak, jak mówią – by zamanifestować swoją odrębność, by dać wyraz przynależności do kultury, do której należą, by wyrazić siebie! Jak inaczej mają mówić – trzynastozgłoskowcem, rymem męskim i ze średniówką po siódmej sylabie?! I dalej – to oczywiste, że używają wulgaryzmów, bo pragną dać wyraz swojego buntu. I jeszcze dalej – bez „językowych błędów”? Któż z nas nie popełnia błędów?! Zaręczam Panią, że wolę w każdym zdaniu sadzić błędy, niż stać się bezdusznym robotem, który wyzbędzie się (ojej, już nieomal napisałem wyzbyje się – cóż za hańba…) soczystych i jędrnych słów, a nad każdą wypowiedzią będzie dumał godzinami, byleby nie wykroczyć poza sztywne konwenanse językowe.

Nie przedłużając już, powiem krótko: polszczyzna wcale się degeneruje, polszczyzna po prostu się rozwija. Nasz język liczy tyle słów, ile nigdy przedtem! Naszym językiem posługuje się tylu ludzi, ilu nigdy przedtem! Czym tu się martwić? Tym, że komentatorom pod wypływem emocji czasem plącze się język? Tym, że politykom przyłapanym na korytarzu sejmowym trudno nagle wypowiedzieć się przed kamerą na jakiś kontrowersyjny temat?

Nie wariujmy, nie bądźmy purystami, dajmy językowi żyć. Język wszystko zniesie, a tego, co mu zaszkodzi, prędzej czy później sam się pozbędzie. Język to żywy organizm, który sam dobrze wie, co dla niego dobre. Oszczędźmy mu niezdrowych diet leksykalnych, a nasi potomkowie będą nam wdzięczny za obfitość słownictwa, jaką przekażemy im w darze.

I jeszcze ostatnia uwaga na koniec: „fragment opracowania, które Pani Skotnicka przygotowała i wysłała do Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego”. Pani Anno, nasz świeżo upieczony prezydent to niech lepiej zajmie się tym, do czego jest powołany, a nie nawracaniem młodzieży, by mówiła poprawną polszczyzną. Za język nie odpowiada prezydent. To my tworzymy język! Polszczyzny nie skodyfikuje się w kodeksach prawnych, dlatego nasz ustawodawca niech lepiej zajme się pożyteczniejszymi sprawami. Myślę, że ciągle ma sporo do zrobienia.

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o