Data publikacji:

Autor:

Wena – czy istnieje? Czym jest wena? Kto stworzył pojęcie weny?

Jesteśmy w stanie z grubsza powiedzieć, skąd wzięło się w naszym kręgu kulturowym pojęcie weny. To Platon, nieczytany filozof, a jeśli czytany, to nierozumiany, wprowadził je do naszego myślenia o akcie twórczym. Jego filozofia twórczości była totalnie mistyczno-iluministyczna: w psychikę artysty wchodził bóg, demon, duch, a efektem jego działania był szał twórczy – furor poeticus. I mimo że idealizm Platona nie przyjął się jako schemat pojęciowy w szeroko pojętej „cywilizacji zachodniej”, mimo że jesteśmy z ducha raczej arystotelikami (nawet o tym nie wiedząc, ale nasiąkając od dziecka realizmem i substancjalizmem), to nieszczęsna wena przyczepiła się do naszego myślenia o akcie twórczym i ma się całkiem nieźle – choć przecież niczego nie wyjaśnia.

Łatwo zrozumieć, dlaczego tak irracjonalna koncepcja uchowała się w naszym racjonalnym świecie. Coś przecież trzeba mieć, jeśli nie pojęcie, to chociaż nazwę etykietującą to, za co psychologia i neurologia wzięły się dopiero niedawno i – prawdę mówiąc – niewiele mają do powiedzenia. Wiemy tyle, że świadomość ma dostęp do zaledwie niewielkiej części procesów zachodzących w mózgu, wiele elementów nawet bardzo zracjonalizowanego procesu decyzyjnego przebiega pod progiem świadomości, stąd całkiem usprawiedliwione jest wrażenie, że to „nie ja wymyśliłem, samo się…”. Taki stan rzeczy aż prosi się o wprowadzenie pojęcia podobnego do „weny”, opisującego stan umysłu, który pewnie da się sensownie sprowadzić do fizjologii mózgu, ale przecież w naszym indywidualnym doświadczeniu nie mamy dostępu do fizjologii, więc musimy posługiwać się pojęciami nieostrymi i intuicyjnymi, jak „miłość” czy właśnie „wena”.

Ciekawe, że w dyskusjach o wenie zawsze zaznacza się polaryzacja: „wena” kontra „rzemiosło”. Wystarczy podnieść kwestię weny, a odzywają się głosy z obozu przeciwnego: żadna wena nie istnieje, nie ma co czekać na moment natchnienia, ale szlifować warsztat, pracować, pracować, pracować, a z pewnością zaowocuje to w końcu wartościowym materiałem.

Na pierwszy rzut oka widać, że jedno nie przeczy drugiemu, że mamy w gruncie rzeczy do czynienia ze starciem dwóch „stronnictw” reprezentujących dwa podejścia nie tylko do pracy twórczej, ale w ogóle do życia. Tymczasem systematyczna praca nad techniką pisarską może dać wiele dobrego natchnionym iluministom, a „rzemieślnicy” również doznają momentów lepszego nastroju do pisania, nawet jeśli nie nazywają tego weną.

Kiedy już muszę być świadkiem tego rodzaju polemiki, opowiadam świetny przedwojenny szmonces:

– Zawód świadka?
– Artysta.
– A co konkretnie świadek robi?
– Parasole.
– To parasolnik jest artystą?!
– Zrób pan parasol…

Z czysto praktycznego punktu widzenia należy stwierdzić, że metafora „rzemiosła” w pewnym sensie bardziej opłaca się niż metafora „weny”. Nawet jeśli autentycznie kreatywne momenty nie są możliwe do przywołania na życzenie i trzeba pogodzić się z irracjonalnym charakterem procesu twórczego, to przecież weny ćwiczyć się nie da, a z czekania na przysłowiowe pieczone gołąbki nie narodziło się jeszcze żadne arcydzieło. Można i należy zatem ćwiczyć warsztat; wystarczy przejrzeć chociażby Dzienniki Stefana Żeromskiego – jak zmieniał się i doskonalił ich styl na przestrzeni lat – żeby zobaczyć, co może dać systematyczna praca.

Pozostawmy zatem wenę – nie, nie romantykom! Wystarczy, że natworzyli wokół niej mitów deifikujących poetę – księcia na obłoku. Niech się nią zajmą neurobiolodzy i psychologowie. Jeśli będziemy wiedzieć, jakiego konkretnie rodzaju iskrzenia na synapsach przynoszą wenę, może będziemy potrafili skuteczniej ją wywołać. Tymczasem pozostaje nam droga Żeromskiego. Wiem, że ludzie na ogół go nie znoszą, dlatego jeśli komuś nie pasuje, proszę podstawić dowolnego pisarza, który regularnie i przez wiele lat pisał dziennik lub inne wprawki.

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o