Data publikacji:

Autor:

​Mapa drogowa poprawy języka (czyli polszczyzna centralnie sterowana)

{jcomments off}Niedawno otrzymaliśmy od jednej z czytelniczek następujący mail:

W niniejszym artykule: http://natemat.pl/68849,grammar-nazi-w-sejmie-poslowie-powolali-zespol-by-rozprawic-sie-z-bledami-jezykowymi pojawia się informacja o tym, że określenie „mapa drogowa” jest, jak to nazwano, „nowotworkiem językowym”. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo wyrażenie to zawsze wydawało mi się neutralne i poprawne. Jakie jest Państwa stanowisko?

Zgadzamy się – mapa drogowa jest językowym kuriozum. Ale spokojnie, do auta nadal zabierajmy mapę drogową, o „nowotworku” można bowiem mówić jedynie w odniesieniu do użycia przenośnego. Mapa drogowa (kalka z ang. road map) rozpanoszyła się bowiem w polszczyźnie w znaczeniu ‘strategia, plan, harmonogram’.

 

Mapa już jest, no to jedziemy!

Mamy więc – o zgrozo! – Mapę drogową otwartego rządu w Polsce (która bynajmniej nie informuje o tym, jakimi drogami poruszają się ministrowie, by dotrzeć do wyborców), jak również mapę drogową negocjacji z Unią Europejską (tyle dobrego, że czasem łaskawie braną w cudzysłów) i Narodowy Plan dla Chorób Rzadkich – mapę drogową (?!).

(Mam prośbę: gdy postanowię przygotować mapę drogową korekt i redakcji na najbliższe półrocze, publicznie spalcie mój dyplom, pozbawcie mnie prawa do wykonywania zawodu i dostępu do Worda).

Nie sposób pominąć kwestii „kto zaczął?”. Otóż – zaczął George W. Bush w 2002 r., gdy przedstawiał plan pokojowy dla Palestyny i Izraela. I choć nagroda dla mistrza słowa jest prawdopodobnie (obok pokojowego Nobla) ostatnią, jaką można by przyznać eksprezydentowi Stanów, polityk błędu nie popełnił. W angielszczyźnie road map ma dwa znaczenia, a drugie z nich brzmi ‘a set of instructions or suggestions about how to do sth or find out about sth’ – czyli w Waszyngtonie można używać tego określenia jako synonimu strategii. Ale już te siedem tysięcy z okładem kilometrów dalej, w Warszawie czy Zabrzu, mamy święte prawo nie rozumieć, co autor ma na myśli, gdy pisze o mapie drogowej wejścia do Unii.

 

Krzewienie czas zacząć

Z przywołanego artykułu z NaTemat.pl wynika, że posłowie postanowili stworzyć – hm, jak by to nazwać… już wiem! – mapę drogową poprawy sejmowej polszczyzny. Parlamentarny Zespół Obrońców Języka i Literatury Polskiej – to brzmi dumnie. Misja jest taka: posłowie mają przestać dyskutować o budżecie na *dwutysięczny trzynasty, dokumenty wagi państwowej – zostać „odchwaszczone” z błędów ortograficznych i interpunkcyjnych, anglicyzmy zaś – odejść na (nie)zasłużoną językową emeryturę.

Regulamin tego gremium ujmuje to znacznie bardziej patetycznie: „Członkowie zespołu będą krzewić miłość języka polskiego i literatury polskiej”. Krzewienie proponuję zacząć od redakcji i korekty regulaminu. Przygotowałam nawet tematy trzech pierwszych spotkań:

  1. Przecinek przed a – kiedy go stawiamy, a kiedy nie? (patrz: art. 4, pkt 4);
  2. Wymagania składniowe czasowników i konsekwencja w tekstach – dlaczego Zespół broni język polski, jednocześnie broniąc kanonu literatury (art. 2);
  3. Literówka – błąd to czy nie? Dyskusja o przynalezności (art. 1, pkt 2).

Jeszcze krótka pogadanka o estetyce tekstu (spacjach, wypunktowaniach i innych takich) i krzewienie czas zacząć!

Tak, wiem, wyzłośliwiam się, więc od razu zastrzegam: nie jestem purystką, błędy językowe wybaczę każdemu oprócz siebie i kolegów po fachu (zaś w tekstach piosenek Ryśka Riedla nawet je lubię), nie będę się wzdrygać na widok literówki w ustawie o energetyce, a każda mądra i przemyślana inicjatywa propagująca kulturę języka i naszą literaturę (jak choćby „Ojczysty – dodaj do ulubionych”) może liczyć na moje stuprocentowe poparcie. Chętnie polubię ją na Facebooku, polecę znajomym, opiszę na stronie eKorekty24.

Wydaje mi się jednak, że regulamin – jako pierwszy tekst publikowany przez PZOJiLP – zasłużył na to, by oddać go do sczytania profesjonaliście (ma 2049 znaków, co daje 0,051 arkusza wydawniczego, czyli redaktorowi trzeba by zapłacić zawrotną sumę 4–6 zł).

 

Dyktando zamiast dyskusji o budżecie?

PZOJiLP zapowiada (tu obowiązkowo fanfary) konferencje, wykłady, odczyty, panele, publikacje, konkursy i czego jeszcze dusza zapragnie. Pierwsza myśl: „Litości, to już było!”. Druga: „Ale gdyby zrobić to umiejętnie – odpowiednio nagłośnić, zorganizować we współpracy z najznakomitszymi językoznawcami – to może coś z tego będzie”.

Pytanie tylko, czy jeśli poziom zaufania do polityków – delikatnie rzecz ujmując – jest taki sobie, to czy Polacy zaufają posłom w sprawach językoznawczo-literaturoznawczych. Oby poprawność językowa nie stała się specyficzną odmianą kiełbasy wyborczej podsuwanej pod nos tym, dla których polszczyzna jest ważna. Należę do tej grupy, ale gdybym miała wpływ na grafik posłów, raczej nie umieściłabym w nim zajęć z kultury języka. Kursy doszkalające z zakresu prawa międzynarodowego – owszem. Edukacja ekonomiczna – proszę bardzo. Ale ortografia, liczebniki i zapożyczenia? Może jednak po godzinach pracy, jak sugeruje Julia Pitera.

Jestem w tej sprawie pragmatyczna do bólu: właściwe akcentowanie wyrazów nie naprawi wypowiedzi nieudolnej merytorycznie, a na akcentowanie niepoprawne w wypowiedzi przemyślanej i konstruktywnej mogę przymknąć ucho.

 

Posłowie wkraczają do szkoły

Czyli chcą przyjrzeć się liście lektur. Jeśli propozycje zmian będą sensowne (czyli np. w liceach zacznie się czytać powieści powstałe po 2000 r.) – jestem za. Byłoby dobrze, gdyby członkowie nowo powstałego gremium, najlepiej wspólnie z MEN, poszli krok dalej i przyjrzeli się praktyce nauczania przedmiotu „język polski”. Od dawna mam bowiem wrażenie, że bardziej adekwatna byłaby nazwa „literatura polska” – ciągle za mało w szkole zajęć poświęconych kulturze języka, tworzeniu własnych tekstów (niekoniecznie prac maturalnych pisanych pod klucz!), językowi w mediach czy erystyce.

 

Always look on the bright side of life…

…są przecież również takie przedsięwzięcia współtworzone przez polityków, na które chce się za Kazimierzem Marcinkiewiczem odpowiedzieć: Yes, yes, yes! (zapominając na chwilę o szczytnej idei wypleniania anglicyzmów).

Weźmy kampanię społeczną „Język urzędowy przyjazny obywatelom” – wspólną inicjatywę Rzecznika Praw Obywatelskich, Wojewody Mazowieckiego i Rady Języka Polskiego, do której dołączyły Narodowe Centrum Kultury i Senat RP.

„Dalszy rozwój społeczeństwa obywatelskiego i demokratycznego państwa prawnego nie wydaje się możliwy bez podnoszenia poziomu kultury języka polskiego i jakości komunikacji w przestrzeni publicznej” – czytamy na stronie Rady Języka Polskiego. Zgadzam się! I bardzo chętnie otrzymam pismo z ZUS czy skarbówki napisane „po ludzku”, zrozumiałe nie tylko dla urzędnika, lecz także dla mojej leciwej sąsiadki.

 

Codzienna praca zamiast fajerwerków

A zatem: dbałość o polszczyznę wykazywana pod publiczkę – absolutnie nie. Parlamentarne wsparcie dla kultury języka – absolutnie tak. Przydałoby się, by Zespół Obrońców Języka i Literatury Polskiej stał się grupą międzypartyjną, bo jego obecny homogeniczny skład (100% posłów PiS) na pewno nie wszystkich przekona.

Myślę jednak, że nawet najszumniejsze kampanie, najzacniejsze hasła i najbłyskotliwsze postulaty nie zastąpią zwyczajnej, codziennej troski o to, jak się mówi. Nie wymagam od posła, by po długim dniu pracy studiował 1760-stronicowy Wielki słownik poprawnej polszczyzny. Ale jeśli spędzi kwadrans lub dwa na uważnej lekturze przemówienia, które zamierza wygłosić nazajutrz z sejmowej mównicy, i wyłapie kilka usterek językowych, będę mu szczerze zobowiązana. Fragmentów ważnej debaty o OFE czy związkach partnerskich wysłucha w wieczornych wiadomościach kilka milionów Polaków – a ilu z nas będzie na bieżąco śledzić (na razie niespektakularne) poczynania kilkunastoosobowego zespołu ds. polszczyzny?

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o