Data publikacji:

Autor:

Copywriter versus słownik. O błędach językowych w reklamach

Do napisania tego tekstu zainspirowała nas taka oto wiadomość od jednej z czytelniczek:

Wielokrotnie, również w mediach, spotykam się ze słowami „zmarźnięty”, „zamarźnięty”. Ostatnio w reklamie Orange pada takie określenie: „jedna zmarźnięta rodzina”. Skąd się to wzięło? Czy nikt nie dba (tworząc reklamę) o poprawność językową? Z góry dziękuję za odpowiedź i cieszę się, że jest taki portal, na którym można się podszkolić z naszego „obcego języka polskiego”.

Dziękujemy za miłe słowa na temat eKorekty i spieszymy z wyjaśnieniami odnośnie do jednej zmarźniętej rodziny. Otóż w cytowanej reklamie nie popełniono błędu. Owszem, gdyby była to reklama prasowa, słowo zmarźnięty należałoby potępić jako błąd ortograficzny. Chodzi jednak o reklamę radiową i telewizyjną, a więc o język mówiony. W WSPP czytamy, że słowa zmarznąć, zamarznąć i inne wyrazy pochodne mają dwa dopuszczalne warianty wymowy – jednym z nich jest właśnie ten z głoską [ź]. Rozgrzeszamy więc firmę Orange, ale pozostajemy czujni, bo licho nie śpi.

 

Czy reklamodawcy dbają o język?

Kiedy słyszę Czy używa pani Calgon (popr. Calgonu, bo używać łączy się z dopełniaczem)?, myślę, że nie. Podobnie jak wtedy, gdy marka Jogobella radzi mi, bym wzięła sobie owocową rozkosz albo hipermarket zaprasza na rużne rodzaje pierogów czy – o zgrozo! – kakałowe czekoladki.

Zdarza mi się ubolewać nad tym, że reklamy prasowej nie oddano do przejrzenia korektorowi (albo, co gorsza, sugestii korektora nie wzięto pod uwagę, bo nie pasowały do wizji marketingowca). Według mnie błędy w reklamach często wynikają z wiecznego niedoczasu, w którym pracują agencje kreatywne. Można by przymknąć oko, gdyby nie to, że jedną z najliczniejszych grup odbiorców reklam stanowią dzieci, które powinny przecież obcować z jak najczystszym językiem i dzięki temu chłonąć taką polszczyznę, jakiej nie powstydzą się w szkole i później – na studiach i w pracy.

Jeśli już mowa o dzieciach, to nie oprę się pokusie wspomnienia o reklamie lizaków na kaszel, którą ostatnio co rano słyszę w radiu. Każdego dnia świetnie się bawię, słysząc, jak mama tłumaczy synkowi, że rzeczony lizak to „najlepszy wyrób medyczny łagodzący stany zapalne gardła”. Cytuję z pamięci, ale mam nadzieję, iż udało mi się oddać istotę sprawy: nienaturalność języka. Czy to są słowa, którymi zwracamy się do kilkulatków? Czy taka okrągła formułka pasuje do stylu potocznego używanego w rodzinnych rozmowach? Pytania zgoła retoryczne. Przyznam, że takie stylistyczne niezręczności (i np. niefortunne metafory, ale to już temat na oddzielny tekst) w reklamach rażą mnie bardziej niż pojedyncze wpadki fleksyjne czy składniowe.

 

Co z tą metodą na głoda?

Warto jeszcze – za prof. Bralczykiem (Język na sprzedaż, Gdańsk 2004) – zauważyć, że język reklamy rządzi się swoimi prawami. Poprawność schodzi na dalszy plan, liczy się efekt. Zadziwić! Zwerbować klienta! Pokazać, że myślimy nieszablonowo! – oto priorytety.

Wzorcowa polszczyzna ma to do siebie, iż jest dość neutralna – zbyt neutralna jak na potrzeby reklamy. Świadome pogwałcenie reguł, wyjście poza schemat może stać się skutecznym narzędziem marketingowym. I dlatego mamy metodę na głoda. Czy zapamiętalibyśmy reklamę serka – metody na głód? Szczerze wątpię. Metoda na głoda zaś ma się dobrze; zaryzykowałabym stwierdzenie, że weszła nawet do języka i pojawia się w codziennych rozmowach.

Dlaczego o tym piszę? Otóż metodzie na głoda solidnie się oberwało na forach internetowych – ktoś nawet postulował, by reklamodawcy płacili kary za tego typu świadome błędy!

Co o tym sądzicie? Pochwalacie innowacje językowe w reklamach czy też chętnie wlepilibyście mandat reklamodawcy, który zignorował słowniki? A może język jakiejś reklamy irytuje Was lub przeciwnie – intryguje? Albo znaleźliście jakieś zabawne „kwiatki” i zechcecie się nimi podzielić? Zapraszamy do dyskusji.

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o